piątek, 21 marca 2014

Niestety...

... znowu nie czuję się najlepiej :/ co chwila jestem przeziębiona i wtedy moja włosowa pielęgnacja wariuje. Z tego też powodu zrezygnowałam z marcowej aktualizacji włosowej - nie miałam ani czasu, aby zrobić dobre zdjęcie, ani też warunków, bo dopiero wracam z włosami do pionu (a jestem próżna i nie chcę pokazywać niedopieszczonych włosów :) ). Dlatego moje włosy pokażę Wam pewnie niedługo, ale jeszcze nie teraz.

Zaległości w szkole sprawiają, że zanim uporam się z najważniejszymi rzeczami, światło dzienne jest już odległym wspomnieniem, a ja sama mam ochotę schować się do łóżka. Nie wykluczam, że ten weekend będzie odrobinę luźniejszy, ale z kolei czuję się kiepsko, więc - no, niestety.

Z weselszych spraw - doceniłam siemię lniane w pielęgnacji włosowej (dotychczas kochałam je tylko jako maseczkę na twarz) i po raz kolejny doceniłam moc ziół (tym razem bratka, którego piję na cerę... mój organizm wariuje, ale po niedawnym wysypie nie ma już śladu, więc wzmacniam efekt bratkiem, na razie dopiero od 3 dni; wbrew temu, co mi wszyscy opowiadali, bardzo mi smakuje!). Nie wiem, czemu zioła w Polsce (kraju, który raczej może się nimi szczycić i ma dość długą tradycję z nimi związaną, przynajmniej z tego, co ja wiem) są takie rzadkie. Nie jestem fanką wszystkich ziół (nie lubię na przykład smaku pokrzywy, nie wiem czemu), ale wiele z nich jest naprawdę smacznych. Stanowiłyby świetny napój w zastępstwie parzonej po dziesięć minut torebki Earl Greya czy też "zwykłej herbaty" z dwoma łyżeczkami cukru. I jeszcze podanej w szklance. I na spodeczku. Ugh!

W dalszym ciągu obawiam się henny :) kupiłam bezbarwną hennę Khadi (przerażona ceną przesyłki, za jednym zapachem dokupiłam sproszkowane liście Neem) i tak oto pudełeczko sobie stoi w szafce. Mam jasne włosy, obawiam się więc zielonego połysku. Jeśli dorobię się glona na głowie, będzie to dla mnie koszmar - nie chcę farbować włosów. To znaczy może inaczej, chcę farbować, ale jak sobie wyobrażę powracanie do swojego koloru (na pewno by to wynikło, bo ja jestem zmienna), męczenie się z odrostami... Nie, na pewno nie. Stąd ta moja obawa przed henną :) pewnie pewnego dnia zrobię próbkę z moją Przyjaciółką (też włosomaniaczka, więc pewnie pomoże mi rzetelnie ocenić, co tam się z tymi włosami stało), a potem... Zobaczymy.
Dodatkowo w hennie przeraża mnie to, że miesza się ją z sokiem z cytryny. Czy ten sok nie ma właściwości rozjaśniających? Nie wspominając o wysuszaniu... Naprawdę nie chcę za bardzo zniszczyć/ rozjaśnić włosów. Słyszałam też o wersji z sokiem z pomarańczy, ponoć łagodniejszym... Wiecie coś o tym? :)

Pozdrawiam,
Ariadna. (znowu zasmarkana i z obolałym gardłem. Znowu!)

piątek, 14 marca 2014

Czego się obawiać?

Witam,

ostatnio byłam w raczej refleksyjnym nastroju i tknęło mnie to, jak wiele rzeczy, które teraz uznaję za absolutnie normalne w pielęgnacji włosów, kiedyś było dla mnie czymś absolutnie nie do przejścia, taką abstrakcją :) Postanowiłam zrobić listę takich rzeczy, bo wiem, że często wiele początkujących włosomaniaczek (czyli i ja) ma obawy przed metodami wyszperanymi w internecie.



Obawiałam się:

1. Olejowania. Nakładanie oleju na włosy wydawało mi się szaleństwem, szarlataństwem i nie wiem czym jeszcze. No bo, kurczę, tłuste, brudne włosy? I że niby szampon ma to domyć? Cóż, w końcu się przełamałam za sprawą mojej mamy, która podrzuciła mi olejek papryczkowy Green Pharmacy. Wprawdzie nie był on najlepszy, ale wtedy te 20 minut z tłustą głową pod czepkiem wydawało mi się okropnym wyrzeczeniem i największym prezentem, jaki mogłam swoim włosom zrobić. No cóż :)

2. Nierozczesywania na mokro. Mam proste włosy i takie rozczesywanie prawdopodobnie nie zrobiłoby im nic dobrego (włosy proste czesze się na suche, włosy kręcone wyłącznie na mokro, bardzo ostrożnie). Jednak... Wysuszenie włosów bez czesania wydawało mi się absolutnie niemożliwe. Przecież się poplączą, będą brzydkie, niewymodelowane... I pewnego dnia przyszła jedna prosta myśl: "Ariadna, ale ty nie modelujesz włosów. Rozczesujesz je normalnie, na prosto. To czego ci szkoda?" Po pierwszym razie stwierdziłam, że włosów wcale nie rozczesuje się trudniej i da się przeżyć uczesanie ich na sucho, po suszeniu.

3. Związywania włosów. Naprawdę, zawsze sypiałam z rozpuszczonymi. Związywane włosy, argumentowałam, traciły swój kształt i objętość. Przekonałam się do tego dopiero wtedy, gdy przy okazji choroby nie myłam włosów o dzień dłużej niż zwykle, jednocześnie nosząc włosy splecione w warkocza. Nieruszane, przetrwały o wiele dłużej świeże.

4. Braku czasu. Te wszystkie maski, odżywki, wydawały mi się okrutnie czasochłonne. Teraz już wiem, że to nieprawda, bo na pielęgnację włosów poświęcam dokładnie tyle samo czasu minus trzy minuty na nałożenie olejku przed myciem.

5. Długich włosów. Wydawało mi się, że ja nie powinnam takich mieć, bo nie są one zbyt piękne. Cóż, w dalszym ciągu nie są, ale podobają mi się długie i trudno.

6. Masy pieniędzy wydawanej na kosmetyki. No ok, to się zdarza ;) ale generalnie staram się nie mieć zbyt wiele mazideł do włosów: 2 szampony, 2 odżywki, maska (aktualnie nie mam żadnej!), ze 2 olejki, serum na końcówki. Mnoga liczba szamponów i odżywek jest spowodowana tylko tym, że potrzebuję zmieniać kosmetyki z każdym myciem, bo inaczej moje włosy się obrażają :(


A do czego w dalszym ciągu nie mogę się przekonać?

1. Henny. Zakupiłam już nawet bezbarwną Cassię od Khadi, ale boję się zielonkawego połysku na moich jasnych włosach :(

2. Suszenia naturalnie. Mam skłonności do chorób i ryzykowanie przeziębieniem tylko po to, żeby włosy sobie schły (i jeszcze mnie wkurzały) przez kilka godzin nie jest zbyt kuszące. Dlatego staram się je suszyć, przynajmniej te przy głowie. Niestety :/

3. Kremowania. Jakoś mnie to odrzuca :/

A Wy? Macie takie rzeczy, których nie tkniecie za nic w świecie? A może takie, bez których teraz nie wyobrażacie sobie życia, a kiedyś obawiałyście się ich niesamowicie?

Ariadna.

czwartek, 6 marca 2014

Maska Bioélixire i płukanka octowa z malin od Yves Rocher

Witam,

jak zwykle recenzuję dwa produkty :) w ten sposób nie muszę się martwić, że o którymś napiszę za krótką notkę, a o innym za długą - po prostu składam je w całość. Nie rozwijając nadmiernie tego wstępu, zaczynajmy.





Maskę od Bioélixire kupiłam pod wpływem chwili, stojąc w drogerii i widząc coś z napisem "ARGAN OIL" na opakowaniu, w dodatku z naklejką "promocja". Nie jestem pewna, czy nie było to jeszcze przed włosomaniactwem, ale jeśli nie, to były to jego niemrawe i chaotyczne początki.


Opakowanie jest wygodne, solidne, zawiera 200ml maski. Zakrętka się nie psuje i nie otwiera sama. Generalnie pomysł tubki bardzo mi się podoba, jest świetna w użyciu. Zapach ma identyczny jak serum z olejkiem arganowym, o którym już pisałam - bardzo ładny, orientalny. Jeśli chodzi o konsystencję, maska jest zbita, lepka, gęsta i ma kolor złocistobrązowy. Według mnie wygląda bardzo ładnie i jest wygodna w nakładaniu, nie spływa z włosów.





Jak widzicie, producent obiecuje nam regenerację, nawilżenie, zwiększenie objętości, dodanie blasku i wygładzenie (a wszystko to w 3 do 5 minut! naprawdę, żyć nie umierać!). Kilkanaście razy nałożyłam tę maskę i okrutnie się rozczarowałam, bo nie robiła ona... nic. Nie było żadnego efektu, nawet, jeśli potrzymałam ją dłużej niż te śmieszne 2 -5 min (mój rekord to chyba 25, po których uznałam, że wystarczy). Może włosy odrobinę łatwiej się rozczesywały, i ładniej pachniały. Poza tym nie odnotowałam żadnej różnicy, absolutnie żadnej! Jeśli użyłam jej na wyjątkowo "zmęczone" włosy, odrobinę je puszyła w brzydki sposób. De facto została moją maską do emulgowania wyjątkowo opornych olejów i numerem 1 na liście "Co zużyć jak najszybciej". Cóż, do denka już niedaleko!


(Dopiero teraz zauważyłam, że wszystkie wymienione olejki znajdują się w składzie daleko za składnikiem "Parfum", czyli zapachem. Na chemii tłumaczono mi, że to, co jest za tą pozycją w składzie znajduje się w nim w śladowej ilości i nie musi być nawet uporządkowane, bo jest tego bardzo niewiele (aaa, mam nadzieję, że nic nie pokręciłam!). Także to bardzo miłe, że te cudowne olejki jojoby i słonecznika są za zapachem i dwoma alkoholami. Doskonały skład, nie ma co -.-)





Płukanka octowa z malin od Yves Rocher została kupiona pod wpływem kaprysu i tak też ją traktuję. Nie jest to mój must have i raczej nie będzie ona niczyim, ale ja ją lubię.



Po pierwsze, zauroczył mnie pojemniczek (150ml). Jakiś taki fajny jest, ze śmieszną nakretką. Po drugie, ZAPACH! Absolutnie go uwielbiam i żałuję, że nie zostaje na włosach. Płukanki używam zgodnie z instrukcją, to znaczy polewam nią włosy po myciu i po chwili spłukuję chłodną wodą. Faktycznie po wyschnięciu jest wrażenie wygładzenia i blask jest widocznie podbity w śliczny sposób, ale niestety, nie udało mi się jeszcze utrzymać tego efektu na dłużej niż dzień (a myję co 2 dni, więc troszkę mi na tym zależało). Płukanka eliminowała też problem elektryzowania się włosów, przynajmniej moich.


(oczywiście zmasakrowana etykietka, jakżeby inaczej? Ale może tutaj lepiej coś widać niż na tamtym zdjęciu...)

Nie jest to objawienie, ale miły gadżet o przepięknym zapachu. Kupiłam go w jakiejś promocji, więc tym bardziej nie narzekam. No i zapach... ;)

Miałyście te produkty? Oceniacie je tak, jak ja, czy macie inne zdanie?


Pozdrawiam,

Ariadna.

P.S. Tyle piszę o włosowych kosmetykach, a sama mam problem z niewłosowymi :/ zarówno mój puder, jak i podkład (oba dość średnie...) niedługo się skończą, pozostawiając mnie z paskudną potrzebą biegania po sklepach i szukania czegoś dostatecznie białego i niezapychającego dla mojej skóry :/ życzcie mi powodzenia!


sobota, 1 marca 2014

Długie włosy a sport

Witam,

dzisiaj chciałabym poruszyć temat, który jest mi bardzo bliski - od kilku lat trenuję japońską sztukę walki - Aikido, sport na tyle specyficzny, że doskonale nadający się do tego posta :) Od razu mówię: nie uważam, że sport wyklucza długie włosy, ale faktycznie Aikido zaczynałam, mając włosy ledwo sięgające ucha. Obecnie sięgają one prawie do talii (prawie, prawie!) i są dość ważnym czynnikiem podczas treningów. W Aikido biegam, skaczę, wykonuję naprawdę szybkie ruchy, jestem rzucana, wyginana, obracana, odpychana - generalnie momentów, w których moja fryzura jest poddawana próbom, jest mnóstwo. Wielokrotnie osoba robiąca pad obok mnie przygniotła mi włosy, dostała fruwającymi pasmami w oczy, szarpnęła za nie... I tak dalej.



Metodą prób i błędów wraz z moją siostrą Neko (również trenującą) opracowałyśmy fryzurę, która daje najmniej okazji do wyrwania włosów. Koczek odpadł na początku - mam śliskie włosy, które wysuwały się z niego po krótkim czasie; warkocz również dość szybko został skreślony - kosmyki przy twarzy na skutek szybkich ruchów wysuwały się i czochrały, a sam warkocz od pocierania o grube, plecione kimono (takie lubię najbardziej i takie posiadam) wichrzył się niemiłosiernie; kucyk nosiłam dość chętnie, ale teraz moje włosy są na to za długie i fruwają po prostu wszędzie. Aktualnie związujemy z Neko nasze włosy w wysokiego kucyka i splatamy w warkocz. Taka fryzura daje szansę na zauważenie włosów (łatwiej dostrzec gruby warkocz niż fruwające pasemko z kucyka), nie rozlatuje się i jeszcze można nią przyłożyć przeciwnikowi! Rozwala się jednak dość szybko - warkocz się obciera - no i też lata, więc również możemy skończyć z głową przy macie, bo ktoś nam przydepnął warkocz. Niestety :( 
Kiedy ćwiczę w domu (robię jakieś małe kardio, rozciąganie i inne takie) robię to sama i zwykle mogę kontrolować swoje włosy - upinam je w kucyka, bo ryzyko, że sama je sobie przygniotę, jest minimalne.

Akurat wróciłam z obozu Aikido i muszę powiedzieć z przykrością, że moje włosy ( i skóra) dostały na nim solidnie w kość. Normalnie trenuję Aikido dwa razy w tygodniu i nie wywiera to większego efektu na włosy. Niestety, na obozie miałam około czterech treningów dziennie, z czego dwa lub trzy mocno wysiłkowe. Przed każdym treningiem musiałam moje szybko przetłuszczające się włosy rozczesać i spleść na nowo, a potem zafundować im półtorej godziny wysiłku (i hektolitrów potu), ocierania się o kimono, matę i innych ludzi. Następnie rozczesywałam włosy (muszę jakoś wyglądać poza matą), szłam na posiłek i zaczynałam zabawę od nowa - rozczesać, spleść, spocić się... W związku z tym jak drugiego dnia moim włosom zdarza się wyglądać akceptowalnie, tak na obozie drugi dzień był porażką...



Bardzo chciałam ograniczyć liczbę kosmetyków do włosów, które ze sobą na obóz zabiorę. Ostatecznie spakowałam jeden szampon z SLeS (Garnier, masło karite i olejek z awokado) na spółkę z Neko, trochę odżywki Isany (tej błękitnej) i odrobinę oleju kokosowego. Jak to się skończyło? Isana okazała się za lekka i solo nie dawała moim włosom właściwie nic. Jeden szampon, stosowany trzy razy pod rząd, znudził się moim włosom i spowodował ich zmęczenie i gorszą kondycję (oraz przyklap). Żeby było ciekawiej, raz źle związałam włosy na noc (w wysokiego koczka cienką gumką, która zmasakrowała mi końcówki). Porażka za porażką :) Ostatecznie włosy uratowałam dwoma kosmetykami, które kupiłam w miejscowej drogerii - pokażę je Wam przy okazji następnego postu, bo są warte uwagi.

Oczywiście byłoby łatwiej, gdybym zabrała trochę więcej kosmetyków ze sobą, po namyśle jednak - kiedy miałabym ich używać? Ledwie miałam czas, aby umyć włosy i nałożyć odżywkę - Neko potwierdzi. Olejowanie przed myciem (i tak udało mi się to raz zrobić, yay!), nakładanie masek itp. nie wchodziło w grę. Za to więcej nie zabieram ze sobą Isany - stosowana solo na dość zmęczone włosy jest za słaba, to już wiadomo. Muszę też zaopatrzyć się w stricte silikonowy zabezpieczacz na końcówki - myślę, że to ochroni włosy przed uszkodzeniami na macie.

Wspomniałam Wam też o skórze... Niestety, tygodniowe nierobienie z nią nic poza nakładaniem kremu nawilżającego, podkładu i zmywaniu tego mydłem Aleppo (w pośpiechu w dodatku) nie zrobiło jej dobrze. Gorsza dieta (słodycze, dodające energii między treningami) również dała jej w kość. Aktualnie dość rozpaczliwie staram się ją oczyścić :/ Nie wiem, czy w rozpaczy nie pobiegnę do kosmetyczki, bo też obiecuję coś takiego mojej buzi od dłuższego czasu.



Podsumowując, muszę przyznać, że niełatwo jest być kobietą piękną i trenującą :) Wymaga to wysiłku i opracowanych, wypróbowanych metod. Mimo to nie zrezygnuję ani z włosomaniactwa, ani z Aikido, bo obie te rzeczy uwielbiam. Ostatecznie zresztą udało mi się włosy doprowadzić do pionu dzięki małym zakupom w jeszcze mniejszej drogerii... ;)

A Wy? Trenujecie coś dosyć intensywnie? Macie takie problemy jak ja?

Pozdrawiam,
Ariadna.

sobota, 15 lutego 2014

Aktualizacja włosów

Witam,
jak zwykle moja regularność poszła w... odstawkę, ale też z aktualizacją miałam sporo problemów - kiedy udało mi się już spotkać z Przyjaciółką (tą od oleju kokosowego!) i poprosić ją o zdjęcia, trafił mi się pochmurny dzień (no i zanim pozałatwiałyśmy sprawy i wróciłyśmy do domu, troszkę minęło). W efekcie zdjęcia są, ale w sztucznym świetle :( chciałam je jednak zrobić ze względu na to, że próbuję teraz przyspieszyć troszkę porost (zaraz o tym napiszę) i zdjęcia będą przy tym przydatne.



Niestety, w tym miesiącu byłam aż dwa razy chora. Dzięki pielęgnacji, jaką wypracowałam sobie tuż po poprzedniej aktualizacji włosowej, miałam przez chwilę włosy w świetnym stanie, jednak zaraz potem zaczęłam sezon chorobowy i zwyczajnie nie miałam czasu na włosy :( Stąd poza odżywką i szamponem nie robiłam właściwie nic, co jednak już zmieniam!

Jeśli zaś o włosy chodzi, nie wiem, co się stało z ich długością. Jak na zdjęciu widać, są proste, a jednak końcówki coś psocą i się podwijają, sama nie wiem, włosy w pewnym momencie są delikatnie wygięte, widzicie to? Denerwuje mnie to, bo przez to się układają... Sami widzicie, jak. Najkrótsze i najbardziej skrajne pasma mają do tego prawo (są krótsze, bo to była kiedyś grzywka), ale reszta? Zaznaczam, że niczym włosów nie układałam, są takie, jak się same ułożyły. Niestety...


Kolor jest beznadziejnie przekłamany, ale to chyba widać - w niektórych miejscach jest pomarańczowy od światła sztucznego, w innych szary od cienia. W rzeczywistości włosy są bardziej miodowe, to taki zwykły blond. Spróbuję sprawdzić, jak wyjdą takie zdjęcia w świetle dziennym, na dworzu.


Jeśli zaś o przyspieszanie porostu chodzi, od 9 lutego stosuję taki mały zestaw przyspieszaczy: piję jeden kubek pokrzywy dziennie, wcieram w skórę Jantar i masuję skórę specjalnym masażerem (takim "pajączkiem") albo TT. Zobaczymy, czy będą jakieś efekty... Jantar będę wcierać przez 3 tygodnie, potem zrobię tygodniową przerwę, jak zaleca producent. Jeśli chodzi o pokrzywę, postaram się wytrzymać długo, ale nie sądzę, żebym dała radę z trzema miesiącami (nie cierpię pokrzywy w smaku...), więc zobaczymy :)

A Wy? Ścinacie, zapuszczacie?

Pozdrawiam,
Ariadna.

niedziela, 9 lutego 2014

Olejek arganowy.

Witam,
dzisiaj chciałabym Wam opisać jeden, bardzo specyficzny produkt. To będzie recenzja dość chaotyczna i zwariowana, ale nie zrażajcie się :)

Mowa o olejku arganowym firmy Bioélixire, produkcie, który kupiłam już jakiś czas temu (pokazywałam go Wam w TYM POŚCIE), ale długo nie mogłam wyrobić sobie o nim opinii. Prawda jest taka, że kupiłam go w celu zabezpieczania (wydaje mi się, że takie jest jego przeznaczenie, chociaż producent pisze o rozprowadzaniu olejku na całej długości włosów, to jednak w przypadku buteleczki 20ml nie wydaje mi się to dobrym pomysłem) i nie wymagałam od niego wiele. Ale jednak...




Zapach mi się ogromnie podoba. Jest słodkawy, nieco ciężki, ale piękny; kojarzy się z czymś orientalnym. Konsystencja jest typowo oleista (i chwała jej za to!), gęsta. Kolor - leciutko złocisty, niemal przezroczysty. 

Jeśli chodzi o opakowanie, ta malutka buteleczka mi się podoba (wykorzystam ją na pewno, jak tylko dotrę do końca tego olejku...), ale w kwestii dozowania jest niepraktyczna, tym bardziej, że trudno trafić z dobrą dawką kosmetyku. Niestety, otwór jest tak szeroki, jak korek, nie ma żadnego zabezpieczenia - to wyjątkowo nieprzewidywalna sprawa.

Kiedy nakładałam olejek na włosy na początku, wysuszał je. Nie robił tego jakoś wyjątkowo paskudnie, ale widać było lekki puch i zmęczenie; wystarczyły włosy minimalnie podniszczone, żeby to podkreślał. Nałożony w większej ilości kleił mi kosmyki w wyjątkowo nieestetyczny sposób, nałożony w mniejszej praktycznie nie działał. Zniszczenia były identyczne, potem podcięłam końcówki, ale jestem niemal pewna, że ten olejek nie przyczynił się do ich lepszego stanu. Niestety. Ostatnio zabrałam się za mocniejsze nawilżanie na zmianę z olejowaniem (maska z siemienia lub olej przy każdym myciu) i już tak wzmocnionych włosów serum nie zdołało wysuszyć. Ciekawa sprawa...





Podsumowując, serum Bioélixire nie zaszkodziło mi, ale też nie zachwyciło. Powodował większe puszenie się końcówek, ale nie takie nie do przeżycia. Ma dobre opinie NA WIZAŻU i mam koleżankę, która go lubi. Jeśli o mnie chodzi, następnym razem wypróbuję jedwab od GP.


W najbliższym czasie wrzucę aktualizację włosową (jeśli tylko jaka dobra dusza zrobi mi dobre zdjęcie!) i wtedy poopowiadam o zmianach w pielęgnacji. Od dzisiaj piję też pokrzywę (pochłonęłam już dwa średnie kubeczki, ale pewnie w tygodniu zmniejszę dawkę do jednego kubka dziennie), co jest dla mnie sporym poświęceniem dla włosów. Śmieszna sprawa, bo bardzo lubię zioła - dziurawca, rumianek, lipę czy miętę - ale pokrzywa mi zupełnie nie podchodzi. Niestety :( Wracam też do wcierania Jantaru po dwutygodniowej przerwie - liczę więc na porządny przyrost. Trzymajcie kciuki!

Pozdrawiam,
Ariadna.


poniedziałek, 3 lutego 2014

Genialne serum DIY (ściągnięte od Anwen i bumtarabum)

Witam,

dzisiaj nie mam wiele czasu (masa nauki, języki patrzą na mnie błagalnie z biurka, pokrzykując, że czas już wkuwać słówka), ale postanowiłam napisać Wam o czymś, co mnie ostatnio zachwyciło. Będąc ostatnio w Rossmannie, kupiłam buteleczkę z atomizerem "na coś", bez konkretnego pomysłu. Potem, w domu, poszukałam kilku pomysłów na jakiegoś rozpylacza, no i znalazłam, jak zawsze na blogu nieocenionej ANWEN , która z kolei otrzymała przepis chyba od bumtarabum. Anwen nazwała to olejowym serum dla leniwych, ale jak dla mnie jego aplikacja nie była zbyt łatwa :/ no i nie trzymałam się zbytnio przepisu. Ok, w ogóle nie trzymałam się przepisu.

U Anwen widzicie odmierzone proporcje (10ml oleju, 10ml wody, 10ml dowolnej odżywki). A ja?

Po prostu, radośnie decydując się na eksperymenty, wzięłam trochę (półtorej łyżeczki?) oleju kokosowego, rozpuściłam w ciepłej wodzie (pojęcia nie mam, ile jej było), wlałam trochę olejku Alterry papaja i migdał (dwie pompki, to pamiętam!) i sporo odżywki Isany niebieskiej. Całość zamieszałam, nałożyłam na włosy, odczekałam godzinę i zmyłam szamponem. Efekt? Niesamowity! Włosy były mięciusieńkie, delikatne, sypkie, lśniące - cudo. Mam raczej niezniszczone kłaki i zwykle nie widać u mnie spektakularnych efektów. Ten był absolutnie spektakularny.

Za drugim razem potrzymałam tę mieszankę przez noc, i dodałam dwie kropelki gliceryny. Tym razem nie było już aż takiego efektu wow, ale może włosy były po prostu już nawilżone, a może nie powinnam trzymać serum tak długo? Sprawdzę to jeszcze, ale na razie dam włosom odrobinę odpocząć. Moje kłaki nie lubią monotonii i muszę żonglować kuracjami jak szalona :( W każdym razie po drugim razie włosy były lśniące, gładkie i sypkie, ale już nie tak delikatne.

Jeśli więc macie ochotę na jakieś eksperymenty, to polecam :) jak widać, można coś fajnego ukręcić (a ta niepewność, kiedy usiłuje się powtórzyć własny przepis... Bezcenna) i otrzymać genialny efekt. W zimie mam ochotę na nawilżenie - okrutna pogoda w okropny sposób mnie wysusza, zwłaszcza twarz (raz miałam tak, że musiałam, niestety, w łazience szybko poprawić podkład, bo skóra wyglądała na tragicznie przesuszoną). Dlatego nawilżanie włosów wydaje mi się być dobrym pomysłem :)

 A Wy? Tworzycie czasem coś na chybił trafił, co okazuje się być świetną mieszanką?

Pozdrawiam,
Ariadna.

P.S. Aktualnie siedzę z maseczką z siemienia lnianego na włosach i twarzy - może i o siemieniu coś skrobnę? Wypróbuję jeszcze je ze dwa razy i napiszę, co o nim sądzę. A teraz biegnę się uczyć :)